Tekst: Hanka Ciężadło
W „Morzu” z października 1961 r. znaleźliśmy intrygującą historię pewnego czarnego kota, uratowanego z tonącego szkunera. Zwierzak, jak to zwierzak – futro, pazury, trochę kociej arogancji… Dlaczego jednak ludzie uwierzyli, że przynosi pecha? I co wynikło z tych przekonań?
JAK TO SIĘ ZACZĘŁO…
Przede wszystkim zaczęło się dawno, bo ponad 100 lat temu. Jak czytamy w dawnym „Morzu”, w 1906 r. kanadyjski holownik „Lorne” spieszył na pomoc amerykańskiemu szkunerowi. Kiedy ratownicy przybyli na miejsce, marynarze zdążyli już opuścić tonącą jednostkę, a na jej pokładzie pozostał jedynie czarny kot. Marynarze holownika, zdjęci litością, postanowili uratować nieszczęsnego futrzaka – no i rozpętało się niezłe piekiełko…
Pierwszą ofiarą „straszliwego pecha” padł marynarz wchodzący z ocalonym kocurem do szalupy ratunkowej – fale były wysokie, a ręce miał zajęte, więc tak się niefortunnie złożyło, że łódź zmiażdżyła mu stopę o burtę szkunera. Czy w tych warunkach było to dziwne, niespotykane lub w jakikolwiek sposób „magiczne”? Raczej nie. Na załogę padł jednak cień grozy – i być może właśnie dlatego marynarze pracujący w maszynowni, zamiast na swoich obowiązkach, skupili się na strachu. Popełnili przez to błąd, wskutek czego podczas powrotu do portu „Lorne” malowniczo przydzwonił o nabrzeże. Efekt: duże straty finansowe i zwolnienie z pracy mechanika.
No i wiadomo było, czyja to wina (przecież nie załogi…) – a potem zrobiło się jeszcze weselej. Kapitan zabrał kocura do domu, co rzecz jasna nie spotkało się z aprobatą kapitańskiego psa. Wiedziony naturalnym instynktem psiak pogonił futrzaka, a ten, uciekając w panice, rozbił szybę na werandzie. Dalszych wypadków u kapitana nie opisano szczegółowo –
autorzy artykułu poprzestali jedynie na lakonicznym stwierdzeniu, że „trudno opisywać wszystkie klęski, jakie spadły na jego dom”.
Na szczęście w niedługim czasie po kota zgłosił się szyper szkunera, któremu „Lorne” wcześniej pośpieszył na ratunek. Okazało się, że zwierzak był własnością córeczki marynarza, która bardzo tęskniła za swoim ulubieńcem. Kapitan niezwłocznie wysłał dziewczynce zwierzę statkiem pasażerskim „Walla Walla”. Niestety, jednostka nie dotarła do celu – pękł jej wał korbowy i musiała zostać odholowana do San Francisco (wraz z pasażerami i kotem). I teraz wisienka na torcie: niedługo potem miasto zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi.
I TO WSZYSTKO PRZEZ KOTA? SERIO?
Cóż, być może załoga „Lorne” stwierdziłaby, że jak najbardziej. W końcu, jeśli połączyć kropki, widać wyraźnie, że wspólny mianownik tych wszystkich zdarzeń ma cztery łapki, szpiczaste uszka i wąsy. Poza tym ludzie morza bywali przesądni, a w czasie długich nocnych wacht nic tak dobrze nie wchodzi, jak opowieści o straszydłach – nawet jeśli straszydła są milusie, puchate i mruczą.
Absurdalny pogląd, jakoby czarne koty były „złe”, albo „przynosiły pecha”, rozpowszechnił się w wielu krajach Europy – a po epoce wielkich odkryć geograficznych trafił też na inne kontynenty. Dlaczego?
No właśnie, dlaczego? Jeśli chcecie poznać naukową odpowiedź na to pytanie, a także dowiedzieć się, czy czarny kot może przestać być czarny – zapraszamy do lektury jesiennego wydania Morza (nr 3/2024).