Tekst: Iwona Grabska-Gradzińska
Wyobraźcie sobie scenę: przy stoliku nawigacyjnym gromada ludzi machającą ekierkami z wypiekami na twarzach (wywołanymi głównie różnicą temperatur między kokpitem a mesą, gdy się schodziło w trakcie wachty nanieść pozycję na mapę, nie żeby od razu przejęcie, entuzjazm i święty ogień). Druga grupka siedzi przy stole w mesie i wertuje almanachy aż furczą, obłożona notatkami i tablicami. W kokpicie z kolei, oprócz wachty, ludzie z lornetkami i monokularem wypatrują latarni, kościołów i kominów lub z sekstantem przy oku krzyczą: „już!”.
Jak to podsumował kapitan, gdy zszedł pod pokład i zobaczył taką właśnie scenę: „No, no, normalnie w tym czasie pod pokładem wszyscy śpią, a tu proszę”.
Było fajnie!
Wypłynęliśmy z Gdańska spiesząc się przed spodziewanym pogorszeniem warunków już wieczorem zaraz po zaokrętowaniu. Wieczorność ta spowodowała, że wszystkie romantyczne plany brania namiarów równoczesnych na obiekty na lądzie, póki będą w zasięgu wzroku, wzięła w łeb, przynajmniej w moim wykonaniu. Dałoby się, rzecz jasna, robić namiary na obiekty emitujące światło, ale po pierwsze – dużo się działo, jak to na początku rejsu, po drugie – nie opanowałam wtedy jeszcze intelektualnie podświetlania tarczy kompasu namiernika czołówką, a po trzecie – jak to na początku, miałam wrażenie, że mam −10 do zdolności kognitywnych. Ale odbiliśmy to sobie kole Malmö, gdzie w piękny słoneczny dzień udało się zrobić najprecyzyjniejszy w moim życiu namiar na pylon mostu Øresund, będący latarnią, więc starannie oznaczony na mapie – i przezabawną wieżę Turning Torso, która jest tak charakterystyczna, że i na mapie, i w rzeczywistości była łatwa do rozpoznania. Bo niestety w Skandynawii dopadła nas klęska urodzaju, tzn. najtrudniejsza we wzięciu namiaru była decyzja, którą z pierdyliarda latarni morskich właśnie mijamy, albo dlaczego na mapie zaznaczone są trzy wysokie kominy, a w realu widzimy sześć. Szczytem perfidii był remont wieży kościelnej w okolicy Helsingør, która dumnie zaznaczona na mapie w rzeczywistości z powodu remontu otoczona była rusztowaniem, więc zakwalifikowana została przez naszą dzielną załogę jako silos zbożowy.
Załoga nam się udała i z dużym zaangażowaniem prowadziliśmy nawigację zliczeniową a w porywach nawet astronawigację. Niestety nieco nadgorliwie oszacowaliśmy dewiację kompasu, co sprowadziło nas na początku na manowce. Nieopisane uczucie, gdy widzisz sektorową latarnię morską, masz ostatnią zliczoną pozycję i oznaczony kurs, zgodnie z którym latarnia powinna być zielona, a jest… biała. Patrzysz na świat wokół, przepływające statki, frywolnie migające światełka na brzegu i uświadamiasz sobie, że kompletnie nie wiesz, gdzie jesteś. Próba wzięcia namiaru niejednoczesnego na rzeczoną latarnię nie okazała się zbyt udana, bo przeniosła nas w wymiar inny, ale równie błędny. Nie ufam od tej pory namiarom niejednoczesnym.
Dla porządku dodajmy, że pozycji na podstawie gwiazd nie wyznaczaliśmy ani razu, a szkoda.
Po początkowych eksperymentach kwestie dewiacji olaliśmy zupełnie, co poprawiło a nie pogorszyło wyniki zliczeń. Ktoś mi mówił, że w okolicy Szczecina jest dalba dewiacyjna, co rzucam w przestrzeń w kontekście naszego następnego rejsu, bo może udałoby się doświadczyć procesu samodzielnego stworzenia tabeli dewiacyjnej? W ramach ciekawostek, prawy i lewy kompas na Yachtingu wskazywały różne kursy, ±10°. Spekulowaliśmy nawet na temat elementów konstrukcyjnych kompasu, umożliwiających wprowadzenie poprawek (małe magnesy, które da się delikatnie przysunąć lub odsunąć, jeśli dobrze zrozumiałam tłumaczenie Józefa), ale zostaliśmy uprzejmie, acz stanowczo zachęceni do poprzestania na eksperymentach myślowych w tym zakresie.
Pozycje zliczaliśmy co godzinę, albo co najmniej robiliśmy zdjęcia wszystkich parametrów w celu późniejszego odnotowania w dzienniku i odznaczenia na mapie.
Daleko byśmy na samych mapach nie dopłynęli, szczególnie, że branie namiarów, wyliczanie pozycji, mierzenie wysokości słońca, wyszukiwanie danych w almanachach i sumowanie liczb w zakresie do 60 powinno zajmować parę minut, a zajmowało długie godziny. Dość powiedzieć, że na następnym etapie zostałam przydzielona do wachty trzyosobowej, żeby towarzysz wachty nie utopił się z nudów lub tęsknoty, gdy schodziłam pod pokład „na chwilkę” wyrysować drogę na mapie. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że w którymś momencie skończyły nam się mapy papierowe. W Tønsbergu pobiegliśmy do sklepu, żeby kupić kolejne, ale okazały się tak zabójczo dokładne, że starczyły nam na pół dnia. Co więcej, pływaliśmy na marginesach map przez te 12 godzin, więc w zasadzie z ośmiu arkuszy B3 siedmiu nie używaliśmy w ogóle, a całą trasę rysowałam na mapce poglądowej, pokazującej kolejność arkuszy mapy właściwej. Mogę oddać w dobre ręce nietknięte ołówkiem mapy i pokreśloną mapkę poglądową. Potem było już tylko gorzej, map zabrakło w ogóle i musiałam osobiście wyrysować mapę na sześciu sklejonych kartkach A4, ale z kolei zaznaczyłam na niej tylko wybrane porty i raptem kilka latarni, co spowodowało, że o spontanicznym braniu namiarów na napotkane obiekty mogliśmy zapomnieć. Co nie zmienia faktu, że gdy raptem tydzień wcześniej Jerzy, wykładowca astronawigacji, terroryzował mnie, żebym nauczyła się rysować mapy na papierze, to uważałam to za pewną kombatancką przesadę, a tu proszę, jak szybko się przydało.
Co było dalej – i czy w kwestii astronawigacji przysłowie o sześciu kucharkach również znajduje zastosowanie? Odpowiedź znajdziecie w jesiennym numerze Morza (3/2024).