Tekst: kpt. ż. w. Mirosław Antkiewicz
Do WSM papiery złożyłem trochę przypadkowo. Chociaż tradycja morska w mojej rodzinie była obecna od wielu lat – tata oficer elektryk, stryj motorzysta okrętowy – i ciekawość świata zawsze mną kierowała, to jednak jako uczeń klasy humanistycznej VI L.O. w Gdyni jakoś tak pozmieniałem priorytety, że w końcu zachciało mi się zostać prawnikiem i bronić ludzi przed niesprawiedliwymi wyrokami. Naoglądałem się filmów sądowniczych i tak mi się spodobała praca adwokata, który dzielnie i wbrew wszelkim przeciwnościom stawał do walki o prawa i wolność fałszywie oskarżonych, tak pięknie wyglądały końcowe mowy obalające paskudne pomówienia wrednego prokuratora, tak ładnie prezentowała się toga z zielonym żabotem, że już nie chciałem odkrywać nieznanych lądów, tylko ulepszać świat, czyniąc go bardziej sprawiedliwym
Tak więc planowałem studia prawnicze.
Los mój potoczył się jednak inaczej. W ostatniej klasie liceum, tuż przed maturą, po wielu przemyśleniach powróciłem jednak do romantycznych marzeń o żeglowaniu do rozmaitych – tych odkrytych i tych, które być może ja odkryję – krainach zamorskich. Decyzję ułatwił mi kolega z klasy, który również zamierzał podjąć studia w Wyższej Szkole Morskiej, tyle że nie na kierunku wybranym przeze mnie – nawigacja (jakżeby inaczej), ale na Wydziale Administracyjnym. Krótko mówiąc, ja celowałem w stanowisko kapitańskie – kolega chciał zostać szefem działu administracyjnego, czyli ochmistrzem.
Trochę się obawiałem, czy zdołam dostać się na tę techniczną uczelnię. Przecież w szkole średniej uczęszczałem do klasy humanistycznej, a egzaminy na Wydział Nawigacyjny trzeba było zdać z matematyki, fizyki i języka obcego. Ten ostatni w ogóle mnie nie niepokoił – opanowałem język rosyjski w naprawdę niezłym stopniu – jednak dwa pozostałe, biorąc pod uwagę profil mojej klasy licealnej – bardzo mnie stresowały. Uczyłem się więc tej matmy i fizy, jakieś korepetycje od kolegi z Politechniki brałem. Czułem jednak, że łatwo nie będzie.
I nie było. O ile z egzaminu z języka wyszedłem jako pierwszy, o tyle na pozostałych dwóch egzaminach siedziałem do samego końca, bo zadania były dla mnie naprawdę ciężkie. Jakieś kombinacje próbowałem robić z bardzo fajnym kolegą (później nazywaliśmy go Piguł), który już rok polibudy zaliczył, ale tak nas pilnowano, że nic z tego nie wyszło.
Egzaminy za mną – czekam na wyniki. Szczerze powiedziawszy, nie bardzo liczyłem na to, że się dostanę. Poszło słabo i ja to wiedziałem. Czas upływał mi na rozmyślaniach, co zrobię, jeśli się na WSM nie dostanę. Porażka zawsze boli. Ambicja cierpi. Ale oprócz tego – co dalej, jeśli dla mnie miejsca nie starczy w murach tej wspaniałej uczelni? Armia przecież czekała z otwartymi ramionami – a raczej koszarami, jeśli dowiedzą się, do jakiej szkoły zdawałem, to od razu wyślą mnie do Ustki i trzy lata z życiorysu wyjęte… Z drugiej strony – coś tam przecież napisałem. Z języka wyszedłem pierwszy… I tak to w mojej głowie kotłowały się niewesołe myśli.
W dniu ogłoszenia wyników to mój ojciec udał się do gmachu położonego przy al. Zjednoczenia 1 i gdy wrócił do domu, obwieścił: zdałeś. A do mamy powiedział: mamy studenta w domu i marynarza, zapraszam cię na dancing.
Rodzice uwielbiali tańczyć, szczególnie mama, ale ojciec też. Mama przygotowała swoją najlepszą suknię, ojciec wbił się w garniak. Zawsze był człowiekiem eleganckim i nawet gdy siedział w domu i czytał gazetę, to robił to w śnieżnobiałej koszuli i w krawacie. I tyle ich widziałem…
Całość tekstu znajdziecie w jesiennym wydaniu Morza (3/2025)