„Morze” z listopada 1964 roku opisuje niesamowitą historię, jaka wydarzyła się w latach ’30 XIX wieku u wybrzeży Australii. Płynący po niebezpiecznych i niemal niezbadanych wodach szkuner „Mermaid” rozbił się wówczas o rafę. Szczęśliwie, cała 18-osobowa załoga zdołała się uratować. Ludzie dostali się na skały, gdzie przez 3 dni oczekiwali na pomoc, żywiąc się ślimakami.
Rozbitków uratował przepływający nieopodal bark „Swiftsure”. Niestety, po 2 dobach ta jednostka również wpadła na skały. Tym razem do osiemnastki rozbitków dołączyło jeszcze 14 członków załogi „Swiftsure”. Wszystkim udało się dopłynąć do niewielkiej, skalistej wysepki, skąd uratował ich szkuner „Governor Ready”.
Pech chciał, że niedługo później jednostkę doszczętnie strawił pożar, toteż wszyscy rozbitkowie (teraz już w liczbie 64 osób) musieli ratować się, wsiadając na trzy szalupy. Uratował ich przepływający tamtędy kuter „Comet”, który jednak wkrótce zatonął wskutek gwałtownego sztormu.
Tym razem rozbitków było już 84. Nieszczęśników uratował żaglowiec „Jupiter”, który niedługo potem wpadł na skały, rozpruwając sobie dno, skutkiem czego liczba rozbitków wzrosła do 123.
Ludzi, rozpaczliwie uczepionych śliskich raf, uratował duży szkuner „City of Leeds”. Na jego pokładzie znajdowała się śmiertelnie chora, starsza dama. Kobieta była już w agonii, miała jednak przebłyski świadomości. Leżąc na łożu śmierci daremnie wzywała swojego syna, którego nie widziała od wielu lat, a który zbiegiem okoliczności… znalazł się wśród uratowanych przez szkuner rozbitków.
Kobieta tak bardzo ucieszyła się z widoku syna, że z radości wyzdrowiała i żyła jeszcze przez 18 lat.
Przeznaczenie? Opatrzność? Przypadek? W każdym razie, niezwykła historia, wskutek której – o dziwo – nikt nie zginął, a jedno gasnące życie zostało nawet uratowane.