morświn, fot. pixabay

Dawno temu w „Morzu”: Morska świnia

Morska świnia, czyli… wcale nie świnka morska, zwana dzisiaj zresztą kawią domową. W „Morzu” ze stycznia 1989 roku znajdujemy bowiem tekst dotyczący zupełnie innych „morskich świń”, a mianowicie – morświnów.

Czym te zwierzęta zasłużyły sobie na taką nazwę? Co wspólnego mają z krzyżakami, lotnictwem, albo wytwarzaniem farb i olejów silnikowych? I czy słuszne były obawy dawnych redaktorów co do przyszłości morświnów w Bałtyku? 

Ponury los morświna

We wspomnianym artykule sprzed 34 lat czytamy, że morświn to „jedyny przedstawiciel morskich delfinów, bytujący stale w naszym morzu”. Autor tekstu, p. Krzysztof Skóra, opisuje pokrótce zwyczaje tego zwierzęcia – m.in. jego chorobliwą wręcz nieśmiałość, skryty tryb życia oraz smutne losy. 

Z artykułu dowiadujemy się na przykład, że na morświny polowano już w średniowieczu – oraz że trudniły się tym wszystkie bałtyckie narody, nie wyłączając naszych przodków. Co więcej, w przywileju z 1378 roku Wielki Mistrz Krzyżacki Winrych von Kliprode, nadając Helowi prawa miejskie, zobowiązuje tamtejszych rybaków do odprowadzania podatku od złowionych morświnów. Szczególną biegłość w polowaniu na te zwierzęta osiągnęli ponoć Duńczycy, którzy z uwagi na korzystne ukształtowanie linii brzegowej mieli ułatwioną sprawę – po prostu zapędzali morświny w pułapki i wyłapywali je za pomocą sieci. 

Niewiele lepszy (a może wręcz gorszy) był los tych zwierząt w dwudziestoleciu międzywojennym. Uznano je wówczas za szkodniki wyjadające ryby i niszczące sieci, a za każdego złowionego morświna płacono początkowo 2, a potem aż 5 złotych. Z tytułu wypłaconych należności wiadomo, że w latach 1922-37 złowiono kilkaset sztuk. 

Oczywiście złowione mięso (i nie tylko mięso) nie marnowało się; pamiętajmy, że międzywojnie to czas ogólnej biedy po trwających 123 lata zaborach. Wszystko, co nadawało się do użycia, było skrzętnie zagospodarowywane. Mięso zjadano (służyło nawet do produkcji kiełbas), zaś olej z wątroby służył do produkcji wit. D, oświetlania pomieszczeń, a także produkcji lakierów i farb. Ze skóry robiono z kolei sznurowadła i torby, z tłuszczu produkowano olej dla lotnictwa, a z tego, co jeszcze zostało – mydło. Określenie „świnia morska” jest więc jak najbardziej zasadne – w końcu poczciwe prosiaki też znajdują wiele zastosowań, nie tylko kulinarnych. 

Takie traktowanie sprawiło jednak, że morświnów zaczęło dramatycznie ubywać. Przyczyną takiego stanu rzeczy mogły być zarówno prowadzone przez kilkaset lat połowy, jak i zanieczyszczenie Morza Bałtyckiego. W artykule czytamy zatem, że miłośnicy tych zwierząt, zrzeszeni w Europejskim Towarzystwie Wielorybim, założyli specjalną grupę roboczą, która miała zająć się badaniem i ochroną morświnów. W Polsce monitoringiem zajmowało się Morskie Laboratorium Terenowe Uniwersytetu Gdańskiego – trudno jednak powiedzieć, by jego czynny całą dobę telefon urywał się, ponieważ ostatniego przedstawiciela tych ssaków widziano w roku 1987 (a więc dwa lata przed napisaniem artykułu). Zwierzak przypadkowo zaplątał się w sieci i udusił. Jak wspomina autor, od tego czasu do laboratorium nie wpłynęło ani jedno zawiadomienie o obecności morświnów na naszych wodach. Mogło to oznaczać dwie rzeczy – albo te ssaki zaczęły omijać Polskę, albo ich liczebność drastycznie spadła. Być może do zera. Redaktor dawnego „Morza” nie miał nawet pewności, czy powinien jeszcze pisać o morświnach w czasie teraźniejszym – czy może już przeszłym.

Jeśli chcecie poczytać więcej na ten temat i dowiedzieć się, co możemy zrobić, by pomóc bałtyckim morświnom – zajrzyjcie do najnowszego, zimowego wydania „Morza”. Znajdziecie je na naszej stronie lub na półkach w Empiku.

Tekst: Hanka Ciężadło

Tagged , , , , ,