O Mamercie Stankiewiczu nikt nie napisze już tak jak Karol Olgierd Borchardt i tym, którzy jeszcze nie czytali, serdecznie polecamy klasyka literatury marynistycznej, czyli książkę „Znaczy kapitan”. Postanowiliśmy przypomnieć sylwetkę tej wielkiej postaci polskiej floty, bo 26 listopada przypada rocznica śmierci Mamerta Stankiewicza – śmierci dla kapitana godnej, po tym, jak ostatni opuścił pokład tonącego okrętu, zatroszczywszy się najpierw o załogę.
Mamert Stankiewicz urodził się 22 stycznia 1889 roku w Mitawie. W rodzinie szlacheckiej, w której najwyraźniej tradycje morskie nie były obce, skoro zarówno Mamert, jak i dwaj jego bracia wybrali karierę na morzu. Sam Stankiewicz wspominał swoją pierwszą, jeszcze jako ośmiolatka fascynację morzem: „Pierwszym objawem mojej ‚morskości’ była natarczywa prośba, ażeby ojciec sprawił mi czapkę marynarską z napisem na wstążeczce ‚marynarz’. Dostałem tę czapkę, nosiłem ją dumnie i byłem zupełnie zadowolony, gdy spotykani chłopcy odczytywali na głos słowo ‚malynarz’ – wydawało mi się, że już prawie nim jestem” – wspominał Stankiewicz.
W 1903 roku Mamert wstąpił do Morskiego Korpusu Kadetów w Petersburgu. Po jego ukończeniu i rejsie szkolnym na słynnym krążowniku „Aurora” na Morze Śródziemne i Czarne, w 1910 otrzymał pierwszy stopień oficerski – miczmana. Służył następnie w rosyjskiej marynarce wojennej, we Flocie Bałtyckiej. „Idąc do Korpusu Morskiego, wiedziałem, że popełniam jakby sprzeniewierzenie sprawie swego narodu i uczucia tego nie pozbyłem się nigdy. Niemniej, mimo wszystkich tych okoliczności, miałem mocne i zdecydowane pragnienie poświęcić się służbie morskiej, a także pomóc rodzicom” – wspominał potem. Nauka nie była dla niego lekka, a rejs na Aurorze pokazał, że Stankiewicz… boi się wody. Bał się skakać do morza, a każde ćwiczenia żaglowe przyprawiały go o palpitacje serca tak bardzo, że zaczął myśleć, że nie nadaje się na marynarza. Na szczęście jednak się przełamał…