Saksy. O mój Boże, jak często i jak chętnie temat ten był poruszany wśród marynarskiej braci pracującej dla krajowych armatorów, czyli PLO, PŻM, PRO, czy nawet tych szczęśliwców z promów.
Szczęśliwców, bo po pierwsze często widzieli swoich bliskich, dlatego że promy pływały na krótkich trasach, głównie do portów skandynawskich lub do Niemiec – więc nie musieli cierpieć długich miesięcy rozłąki i tęsknoty, po drugie – po dwóch tygodniach intensywnego pływania następowała tak zwana „wysadka” – czyli dwa tygodnie w domku, ergo wspaniały czas z rodziną, normalne życie, po trzecie w końcu – tak częste odwiedziny portów – skandynawskich szczególnie – stwarzały olbrzymie możliwości dodatkowego zarobku.
Szmuglowało się papierosy i alkohol tam, a z powrotem przywoziło się wyroby, których w Polsce brakowało – czyli praktycznie wszystko. Ale głównie kosmetyki i odzież. Tak dokładnie to nie wiem, bo nigdy na taką linię nie trafiłem, ale słyszałem nie raz i nie dwa, że krótkie rejsy na tereny Wikingów były opłacalne i przynosiły spore profity. No ale dla mnie już na zawsze te przygody pozostały tylko w sferze zasłyszanych historii i… marzeń.
Przecież każdy chciał się dorobić, nie milionów, nie jakichś niesamowitych majątków – ale stabilizacja życiowa potrzebna była każdemu. A celem głównym było własne mieszkanie. Cel naprawdę – wydawałoby się, że nie wygórowany, ale w tamtych czasach dla wielu nieosiągalny ze względu na słabość krajowego rynku mieszkaniowego.
Co tu dużo mówić, wszystko, co było coś warte, szło za wschodnią granicę i nasz ukochany Kraj nie dawał rady obsłużyć jednocześnie rynku krajowego i nieograniczonego w zasadzie (terytorium ZSRR było ogromne) rynku okupanta, co powodowało konieczność mieszkania z rodzicami lub nawet dziadkami, ponieważ podaż lokali na wynajem była naprawdę znikoma.