Tekst: Andrzej Perepeczko
Rok 1974 był w moim życiu pełen ciekawych przygód i wrażeń. 17 czerwca ruszyłem z żoną samochodem na tradycyjną letnią wyprawę. Tym razem pognało nas na daleką PÓŁNOC. Początkowo był to rejs promem na trasie Gdańsk-Sztokholm-Helsinki i dalej przez słoneczną w tym czasie Finlandię wstępując po drodze do Rovaniemi, siedziby św. Mikołaja i przecinając północne koło podbiegunowe.
Dni stawały się coraz dłuższe, co powodowało, że rozbijaliśmy namiot na campingu nieraz aż po północy i o tej porze dopiero szykowało się kolację. Ostatni odcinek wyprawy prowadził przez Laplandi w Norwegii i ostatecznie zostawiłem samochód na parkingu w pobliżu NORD CAPPE, czyli północnego końca Europy. Dalej promem i autobusem na Przylądek, gdzie byliśmy o północy przy pełnym słońcu i gdzie spotkaliśmy… studentkę z Polski, pracownicę Stacji.
Powrotna droga wiodła przez całą prawie uroczą Norwegię, przez Narvik, gdzie zastaliśmy polski statek, na który zaproszono nas na nocleg i gdzie na magazynie portowym zobaczyłem częściowo wyblakły napis białą farbą:
DO PUNKTU INFORMACYJNEGO 300 METRÓW
co było dla nas wzruszającym śladem Brygady Podhalańskiej z roku 1940, czyli aż sprzed 34 lat. Dalsza trasa wiodła na południe aż do Bergen, gdzie skręciłem na wschód, by odwiedzić Sztokholm i zwiedzić muzealny kadłub okrętu „Waza”, który zatonął w okolicy w dziewiczym rejsie. Zwiedzanie tego pięknego okrętu było moim pierwszym „spotkaniem 74”, które wzbudziło we mnie, podówczas oficera-mechanika polskiej Marynarki Handlowej zadumę na temat „CZŁOWIEK I MORZE”.
Do Gdańska wróciliśmy pełni wrażeń 8 lipca, a już w kilka dni później zostałem wyznaczony jako opiekun i przewodnik żeglarzy holenderskiego dużego i nowoczesnego jachtu w ramach odbywającej się w Gdyni „Operation Sail”, czyli spotkania rozmaitych żaglowców.
20 lipca zakończyło się moje przewodnictwo, a następnego dnia zaangażowałem się do podpisywania na „Darze Pomorza” mojej książki pt. „Biała Fregata”, która dopiero co ukazała się na rynku. Popyt był spory i, jak policzyłem, napisałem dedykację na 230 książkach w ciągu zaledwie czterech godzin od 14.00 do 18.00. QA potem… ciąg dalszy ciekawego i pracowitego dla mnie dnia, mianowicie bowiem o 20.00 w restauracji „Palowa” w gdańskim ratuszu odbyło się spotkanie założycielskie POLSKIEGO BRACTWA KAPHORNOWCÓW, na którym zostałem zaszczycony funkcją MISTRZA CEREMONII!!! Do dzisiejszego dnia, po prawie pół wieku, nie wiem dokładnie, dlaczego zostałem wyznaczony na tę funkcję. Nie byłem żadnym znaczącym żeglarzem. Jeżeli nie liczyć około dwuletniego wstępnego stażu w HOMie, czyli Harcerskim Ośrodku Morskim w Gdyni i drużynie morskiej YMCA w Gdańsku, gdzie krótko pływałem na jachtach „Swantewid” i „Wyga”, nigdy nie wypłynąłem poza Zatokę Gdańską, a żeglarski Cape Horn był dla mnie jedynie fascynującą legendą. Na domiar byłem wówczas mechanikiem okrętowym i wykładowcą w Szkole Morskiej przedmiotów ściśle mechanicznych.
I jak nieraz przychodziło mi na myśl – właśnie dlatego redaktor Tadeusz Jabłoński, znany żeglarz i pisarz, organizator spotkania uznał, że właśnie ja nadaję się na tę funkcję, bo:
– nie kwalifikowałem się na stanowisko „Grotmaszta” i nie stanowiłem żadnej konkurencji dla nikogo,
– wobec czego nikt nie mógł zarzucić, że spotkanie prowadzi któryś z żeglarzy, co mogło budzić zawistne pytania „dlaczego ten, a nie tamten?”.
Czułem, zresztą, nic dziwnego, pewien stres przed tym spotkaniem, ale poprowadziłem je, jak umiałem i ostatecznie udało się, a „Grotmasztem” został, z moim oczywiście poparciem, znany żeglarz Krzysztof Baranowski. Moja dodatkowa korzyść polegała na tym, że poznałem wtedy członków pierwszej ligi polskiego żeglarstwa, a nawet zaprzyjaźniłem się z kilkoma z nich.
Co było dalej? Czy tzw. bezpieka sięgała mackami aż do zacnego środowiska emigrantów w Londynie? O tym wszystkim przeczytacie w Morzu 1/2024.